las      Predrak

"Borelioza - moja droga do diagnozy"

Szarpanie, niepewność, rozdarcie i nieustanne wracanie do punktu wyjścia. Czas pełzania po dnie rozpaczy i poddania się, na przemian z łapaniem się wciąż przebłyskującego promyczka nadziei. Tak wyglądała moja droga do zdiagnozowania neuroboreliozy.

Dlaczego? Może to ignorancja służby zdrowia i tematu boreliozy, może zła metodyka badań, a może trudność wynikająca z braku jednoznaczności objawów. A może wszystko jednocześnie. Tak czy inaczej, czas mojej diagnozy rozciągnął się na lata i był wynikiem mojej własnej determinacji i poszukiwań.

Pierwszy wynik wskazujący na nieprawidłowości pojawił się w momencie, gdy nie odczuwałem żadnych niepokojących objawów. Pewnie gdyby nie badania okresowe, które wśród pracowników Lasów Państwowych były rozszerzone o badania w kierunku boreliozy, nawet nie wracałbym do tego tematu podczas moich późniejszych poszukiwań. Tamten wynik zignorowano, skwitowano lakonicznym "przeszedłeś boreliozę" i zamknięto sprawę. Ponieważ nie nękały mnie żadne dolegliwości, przyjąłem to za pewnik i zapomniałem.

Nie na długo niestety. Kilka miesięcy później udręką stały się powracające bóle stawów. Nie skojarzyłem ich z wynikiem wysokododatniego IGG, sądziłem, że to przetrenowanie. Był to bowiem ten etap mojego życia, kiedy to całkowicie pochłonęły mnie moje sportowe pasje. Nieustępowanie bólu trochę jednak niepokoiło, a nasilanie się "skrzypienia" w kolanach skłoniło do odwiedzenia lekarza.

Pierwszą, wstępną diagnozę, która głosiła: "reumatoidalne zapalenie stawów", bardzo szybko wykluczono i ze wzruszeniem ramion odesłano mnie donikąd. Chwilę potem nie utrzymałem pionu na śliskim chodniku, zblokowany nieustępującym bólem. Uraz, zerwanie więzadła krzyżowego, był na tyle poważny, że wymagał operacji i wielomiesięcznej rehabilitacji. Niby rutyna, ale niepokoił stale utrzymujący się stan zapalny. To wtedy do moich myśli zaczęło powracać to wysokododatnie IGG, o którym wspomniałem lekarzowi. Skierowano mnie do lekarza chorób zakaźnych, gdzie powtórzono badania w kierunku boreliozy. Wyniki w obu klasach ujemne!

Tymczasem z niepokojem obserwowałem co raz to nowe "dziwności", które fundował mi mój organizm. Odkrywałem na przykład, że ja, entuzjasta wspinaczki wysokogórskiej i sportów ekstremalnych, mam lęk wysokości. Innym razem świt witał mnie paraliżem lewej strony twarzy. Wykluczałem kolejne diagnozy, wędrówki do stomatologa okazywały się bezskuteczne.
W końcu wylądowałem u neurologa, który położył mnie na oddział szpitalny. Kolejne setki badań, także tych w kierunku boreliozy. Padały pytania o kleszcze, niepokoiła informacja o wysokododatnim IGG - dostałem na wszelki wypadek dwutygodniowe leczenie antybiotykowe, choć badania wykonane w szpitalu nie wskazywały na jej obecność. Odrętwienie twarzy ustąpiło. Nie wszystko jednak było oczywiste - zostałem wysłany na rezonans magnetyczny. Opis badania: "Pacjent spełnia normy SM", wydał mi się zadawalający.
Z uśmiechem poszedłem więc na spotkanie z ordynatorem. No pomyślcie sami, skoro spełnia normy znaczy wszystko gra. Uśmiech zniknął mi z twarzy chwilę później. Dostałem skierowanie do kolejnej poradni w celu leczenia stwardnienia rozsianego. Miałem stawiać się tam regularnie co miesiąc. Podczas wypisu jednak, młody, zapalony lekarz na nowo wzbudził moje wątpliwości i zasiał ziarno nadziei. Nie pasował mu do wszystkich objawów wciąż utrzymujący się ostry stan zapalny. Bardzo delikatnie zasugerował, żebym spróbował testu Western blot, by na sto procent wykluczyć boreliozę.
Poziom przeciwciał był bardzo wysoki! Pobiegłem do szpitala z wynikiem w ręku, ale tam nikt nie zechciał uznać przyniesionego wyniku. Zrobiono swoje własne badania, metodyką, o której w publikacjach medycznych mówi się, że ma 30 % skuteczności, a zignorowano badanie dwukrotnie skuteczniejsze. Wynik w obu klasach był ujemny!

Minął rok. Ból stawów nie ustępował, pojawiło się dodatkowo drętwienie nogi i kolejny niepokojący objaw, w postaci rozmazywania obrazu, a co za tym idzie, utraty ostrości widzenia. Okulista stwierdził pozagałkowe zapalenie oka - wspomnę tylko, że to syndrom, który znowu przechylał szalę w kierunku stwardnienia rozsianego. Ale i tutaj sprawa nie była zupełnie oczywista. Wątpliwości wzbudzał obraz nerwu wzrokowego, który nie odpowiadał normom takich przypadków. Zalecenie: "przeleczyć w kierunku boreliozy". Po trzydziestodniowym okresie dożylnej antybiotykoterapii wszystkie objawy ustąpiły!

Wróciły po roku atakując nowe sfery. Miałem problemy z pęcherzem, zawroty głowy, zaburzenia równowagi , straszliwy ból barku (tylko morfina pomagała) i dręczące, nieustanne zmęczenie. Pojawiło się też odrętwienie lewej części ciała i coś, co skłaniało do rozliczeń z doczesnością - trudności ze złapaniem oddechu. Błyskawicznie trafiłem ponownie do szpitala, w którym ponownie wzbudzono wątpliwości co do SM i zafundowano mi kolejną 30-to dniową terapię antybiotykową. Wszystkie objawy ustały jak ręką odjął. Po powrocie do domu zastałem zawiadomienie, iż został mi przyznany interferon.

Tymczasem przypadkowo wpadłem na nowy trop. Znalazłem w Internecie pracę naukową na temat porównania SM i neuroboreliozy. Natychmiast pojechałem szukać potwierdzenia lub wykluczenia SM. Po szeregu badań diagnoza oznajmiała: NEUROBORELIOZA.

Wyjechałem pełen nadziei, z zaleceniami co do leczenia. Na miejscu szybko ostudzono moje radości. Nikt nie chciał przyjąć wyników badań i zastosować leczenia wskazanego przez panią doktor. Robiono kolejne badania, najróżniejszymi metodami i testami, które dawały sprzeczne wyniki. Marnowano pieniądze nawet na testy, które środowisko lekarskie uznawało za zupełnie niemiarodajne - te dawały wyniki ujemne. Pozostałe wskazywały na obecność boreliozy, ale nikt nie chciał zastosować się do zaleceń, które przywiozłem. Owszem dano mi ponownie 30-to dniową terapię antybiotykową, która na chwilę postawiła mnie na nogi, ale na tym koniec.

Uparłem się. Wściekły i zrozpaczony, w poradni, w której leczono mnie na SM, żebrałem o dodatkowe recepty na antybiotyki, by za wszelką cenę i na własną rękę wypełnić zalecenia i pozbyć się choroby. Prowokowałem rozmowy telefoniczne prowadzącej mnie lekarki z lekarką, która wykazała chorobę. W końcu dostałem ponownie skierowanie na odział zakaźny, w celu "różnicowania". Wypis: "SM potwierdzone, borelioza wykluczona".

- Co jest? - zapytałem wypisującego mnie lekarza - skąd ta nieustanna huśtawka diagnoz?

- Proszę tu wrócić - odpowiedział - gdy choroba będzie miała kolejny rzut.

Tak zrobiłem. Gdy tylko pojawiły się pierwsze niepokojące syndromy (zamykająca się powieka), wróciłem na oddział. Punkcje, rezonansy, badania krwi - wszystko wskazywało boreliozę. Dostawałem końskie dawki antybiotyków przez 50 dni. Powtórzono badania - stan zapalny się zmniejszył. Dostałem wypis, w którym zalecano powrót na oddział po 6 miesiącach i potwierdzano boreliozę.

Do dziś jestem na nie kończącej się terapii antybiotykowej i wciąż walczę o zdrowie. To piaty rok mojej walki...

Jak widzicie jeden, a może więcej małych, zignorowanych kleszczy, które towarzyszyły mojej pracy w lesie i leśnym wędrówkom, obróciło w ruinę mój bardzo stabilny świat. Nasze medyczne piekiełko i brak współpracy wśród lekarzy, ignorowanie nowych metod badań i jakiś upór, by łatwo szufladkować chorych, bez dogłębnej diagnozy potrafi zniszczyć życie.

Po co Wam o tym opowiadam? Po to, by skłonić Was do poszukiwań i walki o samego siebie, bo instytucja zwana służbą zdrowia, z całą pogardą dla nowych metod badań i kolegów po fachu, szczytem zadufania w sobie i brakiem ochoty na poszukiwanie niestandardowego rozwiązania tam, gdzie standardy nie pomagają, nie zadba o to by was wyleczyć. Będą Was stawiać na chwilę na nogi i rozkładać ręce, gdy wyniki nie przyniosą oczekiwanych zmian. Opowiadam to po to, by uświadomić Wam rzecz bardzo istotną: borelioza ma tysiąc twarzy i jej nieswoiste objawy mogą Was wodzić po bardzo różnych szpitalnych korytarzach. A tam, BORELIOZA to temat tabu, który się pomija, albo traktuje z przymrużeniem oka.

    Predrak